201408.08
0

Bez matury zapłacisz za bzdury ?

Kursy dla niedoszłych maturzystów (nawet zwane „rokiem zero”) dobrze umówione i uczciwie prowadzone mogłyby przybliżać do osiągnięcia efektów kształcenia wymaganych na studiach. Ale ich formalna przekładalność na przybliżenie uzyskania dyplomu uderzałaby w istotę systemu szkolnictwa wyższego.

___________________________

Dziś naszą uwagę przykuwa pierwsza strona „Rzeczpospolitej„. Wnikliwy czytelnik nie poprzestanie na odruchu mentalnego oburzenia, ale wychwyci, zbieżność dwu zdań:

1) … Zapewniają, że gdy za rok zdadzą maturę i do tego zaliczą egzaminy na uczelni, wpiszą ich na drugi rok studiów …

2) Osoby te muszą ponownie zaliczyć wszystkie przedmioty i zdać egzaminy, gdy staną się faktycznymi studentami uczelni – ostrzegają eksperci Ministerstwa Nauki.

Mój jednozdaniowy komentarz w „Rzepie” opiera się na ostrożności i trosce o młodzież, bo uczelnie które próbują działać „pozamejnstrimowo” mogą powitać „kontrol z Warszawy” i do przyszłego roku popaść w problemy z uprawnieniem do prowadzenia studiów tak „zerowo” zapromowanych.

Jeszcze bardziej wnikliwy doczyta, że w znowelizowanej ustawie PSW mamy dość podobny – co do zasady – w stos. do krytykowanego „roku zerowego”  mechanizm potwierdzania tzw. „efektów uczelnia się”. Art. 2 pkt. 18n: Efekty uczenia się – zasób wiedzy, umiejętności i kompetencji społecznych uzyskiwanych w procesie uczenia się poza systemem studiów;  pkt 18o: potwierdzenie efektów uczenia się – formalny proces weryfikacji posiadanych efektów uczenia się zorganizowanego instytucjonalnie poza systemem studiów oraz uczenia się niezorganizowanego instytucjonalnie, realizowanego w sposób i metodami zwiększającymi zasób wiedzy (…) art. 170e.2: Efekty uczenia się potwierdza się w zakresie odpowiadającym efektom kształcenia zawartym w programie kształcenia określonego kierunku, poziomu i profilu kształcenia. Dotyczy on jedynie posiadających maturę, ale w swej istocie przecież także uwzględnieniem  w uczelnianym certyfikowaniu wiedzy nabytej poza studiami i także ma być lekiem na niż demograficzny. Ale jako najbardziej wnikliwi, poruszmy sprawę u jej fundamentów.

Polski system szkolnictwa, w tym wyższego, zorganizowany jest jako procedura pokonywania przeszkód do kolejnych świadectw, certyfikatów czy dyplomów. Realność „dydaktycznego przysporzenia” nie stanowi jego osi, bo ona nie wymaga wcale takiego „systemu” a jedynie uwspólnienia interesu kształconego i kształcących. Te zaś w panującym systemie muszą się rozjeżdżać. Wbrew więc okołonoreformatorskim deklaracjom głoszonym od 4 lat, odmieniane przez wszystkie przypadki „efekty kształcenia” są w polskich uczelniach faktycznie mało ważne, chyba że jako przedmiot definicyjno-konstrukcyjnych wysiłków twórców programów, a potem jako obiekt weryfikacyjno-nadzorczych akcji prowadzonych przez „strażników systemu” (Polska Komisja Akredytacyjna, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego). Dowodem tej „małoważności” jest porażka Parlamentu Studentów RP przy podjętej – z wieloma błędami (ostrzegałem), ale jednak (doceniałem) – próbie wpisania obowiązku odniesienia do programów kształcenia, w szczególności jego deklarowanych efektów, w umowę student-uczelnia.

Z powyższych powodów każda próba realizacji prawdziwego interesu studenta i dydaktyka na gruncie obecnych patogennych regulacji nie powoduje właściwego wolnemu rynkowi ich uzgodnionego wycenienia ale musi być kwalifikowana jako próba obchodzenia systemu, ewentualnie jest rzeczywistym oszustwem. Opcje te widać to dobrze na przykładzie w dyskusji o ofercie „kursów” skierowanej przez niektóre uczelnie do osób, które nie zdały matury. Mało kto zauważa, że w interesie niedoszłych maturzystów może leżeć skrócenie (czas to pieniądz) i obniżenie ceny studiów postrzeganych jako „bieg po dyplom”. To bowiem posiadanie danego dyplomu a nie uzyskana realnie przydatna wiedza jest formalnym wymogiem zatrudnienia na większości posad w szeroko rozumianym sektorze publicznym czy legalnej pracy w tzw. sektorze prywatnym ale regulowanym wymogami prawa. A przecież zapoznanie się „kursanta” z uczelnią jeszcze przed podjęciem w niej studiów może dać przyszłemu maturzyście wiedzę o tym, czego na pewno w tej uczelni nie znajdzie, czego już nie szuka albo co musi w swym podejściu do kształcenia zmodyfikować. Może więc bardziej niż straszenia „nielegalnością” potrzebuje on rady jak skonsultować umowę takiego „kursu” aby była ona korzystna dla niego, a nie tylko dla oferującej go uczelni. Organizacje ochrony studenckich interesów mogłyby pozyskać wzory takich umów z uczelni oferujących „kursy” i opublikować analizę czy i ewentualnie czego kursant zostanie tam nauczony, jak kurs może przydać się w życiu dojrzałym, zawodowym czy w dalszej edukacji. Ale to wymaga wysiłku i zmiany optyki na mniej wygodną, więc wszyscy skupiają się na tym czy taka opcja mieści się w procedurach systemu czy je jednak narusza.

Przedstawiciele „strażników systemu” podkreślają, że nie ma możliwościach kształcenia na studiach przez osoby nie posiadające matury. Prawo o szkolnictwie wyższym stanowi, że studia może podjąć jedynie osoba posiadająca świadectwo dojrzałości. Dlatego sugerowanie młodzieży, że bez matury można „studiować”, może być nabijaniem ich w tzw. butelkę, a może nawet wyłudzeniem. Być może jednak owe kursy jedynie przybliżają do osiągnięcia efektów kształcenia wymaganych w danej uczelni na pierwszym roku studiów i wcale nie zwalniają z konieczności ich formalnej weryfikacji już w tokuformalnego studiowania Być może regulaminy studiów i programy danej uczelni dopuszczają realizację dwu lat studiów w jeden? Być może przekierowanie uwagi z formalności na realności stanowi zagrożenie dla fundamentów szkolnictwa wyższego i jego beneficjentów? Przecież instytucja „wolnego słuchacza” (jako osoby która nie spełnia wymogów podjęcia studiów ale może próbować swych sił na zajęciach, by – po spełnieniu tych wymogów – skorzystać z zaliczenia kolejnych wymogów formalnych w krótszym czasie) ma głębokie tradycje i to bynajmniej nie w uczelniach niepublicznych. Czy od zawsze była patogenna? Na podobnych zasadach kandydat który nie dostał się na studia stacjonarne a podjął odpłatne bez spełniania wymogów przejścia egzaminu, może w wielu uczelniach, po zdaniu egzaminu awansować  korzystając z zajęć już zaliczonych na niestacjonarnych. Czy rozwinięcie tego mechanizmu poza jedynie formalną granicę „niedostosowania się do klucza maturalnego na dany rok” (zwaną dla niepoznaki egzaminem dojrzałości) dziś tak irytuje jako dowód, że to nie tyle pozyskiwanie wiedzy i umiejętności stanowi realne sedno polskiego szkolnictwa wyższego ale raczej zgodne z procedurami „przeskakiwanie” kolejnych przeszkód zaliczeniowo-punktowych na zorganizowanej w etatystyczno-korporacyjnym, postpruskim stylu drodze do dyplomu?